wtorek, 21 kwietnia 2015

(Nie)teatr: Królowe Stojło - miejsce o którym Bóg zapomniał

Wielokrotnie podkreślałam już, że Sońka Ignacego Karpowicza to powieść wybitna. Najlepszy na gruncie polskim eksperyment narracyjny w którym następuje sprawne załamanie czasu i przestrzeni, świetny warsztat, język, któremu nie można nic zarzucić, historia chwytająca za serce. Zabawa kiczem i wyśmianie popularnych klisz. Wielowątkowość. Akuratna ilość słów. Ale o książce będzie kiedy indziej. Przeczytałam tę powieść zaraz po premierze (wakacje 2015), wracałam do niej kilkakrotnie, wciąż mnie zachwyca. Ale kogo by to.
Białostocka adaptacja drwi z konwencji teatru. Wyśmiewa tandetę, śpiewogrę, wyzyskiwanie modnych tematów. Nie chwyta za serce, chwyta za rozum. Krytykuje współczesny świat, dojenie wsi, tragedii, kultury. Przeplata styl wysoki ze stylem niskim.
Akcja rozgrywa się na kilku planach czasowych (jest ich mniej niż w powieści), a punktem centralnym oraz punktem wyjścia staje się spotkanie. Spotkanie kobiety i mężczyzny. Wsi i miasta. Mądrości i głupoty. Wyrachowania i szczerości. Pieniędzy i biedy. Dobra i zła. Szczęścia i nieszczęścia. Rozpędzam się. Zamiast bezsensownie wymieniać, podkreślę tylko, że spotkania przebiegają na wielu różnorakich płaszczyznach. 
Grany z przytupem przez Rafała Maćkowiaka Igor (vel Ignacy) spotyka Sońkę. Warszawiak, który zapomniał o swoich korzeniach i wyrzekł się ich, staje się powiernikiem historii kobiety, z którą życie obeszło się okrutnie. Gwałcona przez ojca, wyśmiana przez ludzi (którzy obdarli ją z godności i złudzeń), zakochana w mężczyźnie, którego języka nie rozumiała. Matka, której zamordowano rodzinę i dziecko. Skażona. Gorsza. Sońka opowiada nieprzerwanie. Opowiada historię, którą Igor zamienia w spektakl teatralny. Te dwie opowieści prowadzone są równolegle. Igor na bieżąco przetwarza opowieść bohaterki, wplata w nią kabaret, musical, dramat, inne teksty literackie. Spektakl ma się sprzedać, ma być kiczowaty, ma budzić emocje, ma się podobać. Ma pokazać, że Sońka nażyła się i naczułą tyle, że potem już ani nie żyła ani nie czuła. Banał, prawda?
Banałów jest więcej i wszystkie są zasadne.


Svetlana Anikiej to stara Sońka - Katarzyna Siergiej - aktorka odtwarzająca Sońkę w warszawskim spektaklu
Sońka i ludzie się z nią stykający od samego początku skazani są na cierpienie. Mają przepleśniałe buty symbolizujące stracone życie. W sensie dosłownym i metaforycznym. Oni śnią, tak jak bohaterowie Senności Kuczoka. Śnią i nie mogą się obudzić. Są pogodzeni ze światem, ich życie i wszystkie związane z nim rewolucje są „prześnione” [patrz, A. Leder Prześniona rewolucja]. Stąd ich spokój. Wieś wsią stoi i stać będzie.
Wesele wiejskie, w czasie którego panna młoda pozostaje jedyną nieobecną duchem i szczęściem, jest tak do bólu sztampowe, że aż wywołuje uśmiech. Taniec na stole, zmycie swastyki z czoła bohaterki, biała suknia i nałożony przez ojca-kazirodcę welon, dużo wódki, dużo ludzi, dużo seksu i kiczowatej muzyki. Tak wiejskie wesele widzą miastowi. Folklork zostaje wyśmiany doszczętnie. Obdarty z magii jest miałki.
Banał ma być zniszczony banałem. Po prostu.
       Poruszony zostaje bardzo ważny temat obojętności na krzywdę ludzką. Największe wrażenie zrobiła na mnie scena w której bohaterka słucha przemowy swojego ukochanego (ukochany jest zimny i nierealny; w jej opowieści płomienny i gorący, opowieść zawsze mija się z prawdą?) i myśli, że opowiada on o ich wspólnym życiu, już po wojnie. A on mówi o pogromie żydów gródeckich, których dokonał jako oficer SS. Nie podkreślone zostaje, że ludzie przestali oglądać egzekucję bo poszli rabować majątki pomordowanych. W słowach nie ma obojętności. O to chodziło? Żeby mnie zmusić do szukania znaczeń w wypowiadanych kwestiach? Wyszło.
Czułam napięcie a nie banał, gdy Sońka rzuciła imię hitlerowca, którego dziecko urodziła. Czułam ulgę gdy od pohańbienia uratował ją – i pojął za żonę Misza. Monolog Alesia Malcanau wyznającego, że zgodził się na to wszystko, bo kocha kocha kocha (tak mocno) robi wrażenie. Kochać może każdy. Przecież.
      W trakcie trwania akcji bohaterowie przechodzą wielkie przemiany – zarówno fizyczne jak i psychiczne. Igor zmienia się w Ignacego – jego stosunek do starej babinki ulega zmianie o 180 stopni. Patrzy na nią ze zrozumieniem, współczuciem i miłością. Zmianę symbolizuje zmiana stroju na bardziej wiejski i przybranie nowego (dawnego) imienia. Aktorka grające aktorkę, która gra Sońkę nabiera kobiecości i wyzbywa się sztuczności oraz drętwej maniery . Tytułowa Sońka młodnieje. Svietlana Anikiej (najmocniejszy punkt spektaklu) zmienia się z 80-letniej staruszki w młodziutką kobietę. Bez charakteryzacji (jedynie postawa i chustka na głowie). Wraca do przeszłości i promienieje. Idealnie naśladuje mieszkające w Podlaskiem kobiety, kuleje i nagle kuleć przestaje, sprawuje władzę nad miastowym bez podnoszenia głosu. Głosi prawdy życiowe bez coellhowskiego tonu. Znakomicie przechodzi od ojczystego białoruskiego do łamanej, wiejskiej polszczyzny.


scena ślubu Sońki i Miszy

     Najlepszą sceną jest monolog Sońki w którym ta opowiada o spotkaniu z Joachimem w drodze do cerkwi. Dla mnie nie była ona beznamiętna. Była mocna. Głos Sońki był mocny, choć drżący,doskonale dało się wychwycić ewolucję języka jaki przeszedł język Sońki. Nic ponad słowa. I emocje. Wszystko ponad miłość, wszystko dla miłości.
A potem nagle widz przeniesiony zostaje na próbę spektaklu gdzie dokonuje się podsumowanie zagłady rodziny głównej bohaterki. Scena kadiszu, esesman rozpaczliwie krzyczący „nejn!”, hebrajskie wersy zamieniające się w musicalową wersję popisów tanecznych aktorów i reżysera. To wszystko może śmieszyć.
   W adaptacji zlekceważony został grzech bez odkupienia. Ojciec Sońki nie otrzymuje od niej wybaczenia. Nie jest poważny, nie za bardzo widz wie, czemu kazirodca prosi o to cholerne, niepotrzebne mu przecież wybaczenie. Wybaczenie, którego oczywiście nie otrzymuje.
W finale spektaklu, nie do końca wiadomo po co, pojawia się krowa. Maćkowiak, Igor ją doi. Czy to metafora miejskiej sztuki, która pozbawiła wieś wspomnień i magii? 
Igor jest sztuczny, bo sztuczna jest sztuka. To co robi, też jest sztuczne. I ja to kupuję.
Rewelacyjnie przedstawione zostały śpiewające zwierzęta i scena gwałtu. 
     Pierwszy raz spotkałam się z tym by tło spektaklu tworzyło nagranie z kamery wideo. Kamery nadającej na żywo. Wrażenie – niesamowite. Sońka to nie teatr. To metateatr.
Wyśmiane zostało wszystko i wszyscy: teatr, świat, miasto, wieś, kreacja.
I chociażby tylko dlatego Sońkę trzeba zobaczyć.

Reżyseria - Agnieszka Korytkowska-Mazur
Adaptacja - Ignacy Karpowicz
Scenografia - Jacek Malinowski
Kostiumy - Magda Dąbrowska, Agata Wąs
Kompozytor - Yegor Zabelov
Ruch sceniczny - Maciej Zakliczyński
Wizualizacje - Krzysztof Kiziewicz
Reżyseria świateł - Marek Oleniacz
Asystent reżysera - Michał Pabian
Inspicjent - Jerzy  Taborski 



[I tylko jedna mała uwaga: po oklaskach chciałam jeszcze na chwilę powrotu teatru. Chciałam podkreślenia kreacji. Dostałam filmik opisujący tło powstania powieści.]

(Nie)półsłowa

Usłyszałam na jednym ze słodkich blogów (tych kierowanych do trzynastolatek, wiecie – ten mentorski, wszechwiedzący ton: boję się, że ktoś naprawdę w ten tekst uwierzył), że gdy masz dwadzieścia lat to możesz wszystko, bo rodzice zawsze ci pomogą. Jestem w szoku także dlatego, że czasami czytuję bloga autorki. I czasami teksty są nawet niezłe.
Moje podsumowanie zawarło się w jednym słowie:
Aha.
Uprzejmie proszę autorkę o powtórzenie tych słów dwunastoletnim dzieciom, które przychodziły na moje zajęcia niewyspane, bo nocami sprowadzały zasikanych rodziców do domów. Tym, które wzdrygały się na wspomnienia o wakacjach, bo całe przepracowały. Fizycznie. Zbierając ogórki. Słodkiej dziewczynce cierpiącej na dysleksję, która nigdy nie miała odrobionych do końca prac domowych, bo mieszkała w jednym pokoju z ojcem alkoholikiem i szóstką kuzynowstwa. Chłopcu, który popłakał mi się na ramieniu i powiedział, że tylko ja go kocham a on kocha te lekcje. Bo mama krzyczy na niego ciągle i mówi mu, że jest nikim. I bije go ścierką. A ojciec wylicza mu pieniądze i wypomina jak wiele go kosztuje utrzymanie syna. Rodzeństwu, które wyprowadzono zostało z dyskoteki szkolnej przez pijanych i śmierdzących rodziców. Dzieciom mieszkającym w miejscowości obok, które w weekendy pracują, bo rodzice inaczej wyrzucą je z domu. Przypominam – cały czas mówię o dzieciach ze szkoły podstawowej.
Uprzejmie proszę o doinformowanie tych nieszczęśników, że gdy tylko skończą dwadzieścia lat wszystkie ich problemy się skończą. Ich rodzice się zmienią i z uśmiechem będą wracać do domów.

wtorek, 14 kwietnia 2015

I co z tego?


To był dzień niezbyt słoneczny. Godzina ani wczesna, ani specjalnie późna. Ja, pociąg (w którym spędzam po cztery godziny dwa razy w tygodniu), ogromna walizka, moje miejsce w przedziale. Przy oknie, oczywiście. 

Weszłam. Bardzo wolno. Dość ciężko mi było, ale jednak dałam radę. Jakoś. Mała nie jestem, to fakt, w sumie nigdy nie byłam, ale jestem za to dość słaba. Wyzwanie przyjęte na (nie)dość (w oczach każdej kobiety) wypukłą klatę: poradzić sobie z dobytkiem upakowanym ciasno w walizce. Przyjmuję. 
Heroicznie próbowałam więc przez kilka minut, które przeciągnęły się w kilka godzin, torbę podróżną unieść i umieścić w miejscu dla niej przeznaczonym – to znaczy na półce bagażowej. Bezskutecznie. Bo mimo, że dyszałam, i napinałam się, i nawet próbowałam stanąć na fotelu - nie dało rady. Przegrałam. Nieśmiało więc spytałam osobnika płci przeciwnej zajmującego miejsce naprzeciwko miejsce mego:
Czy mógłby mi pan pomóc?
A że mężczyzna był młody, wyglądał na takiego, co to w siłownie raczej mieszka, a nie bywa, książki nie czytał tylko gapił się na mnie wzrokiem cielęcym (ale raczej cielęcia, któremu ktoś podetknął pod nos dużą kupę) nie oczekiwałam innej odpowiedzi niż: Oczywiście. Ewentualnie: Niestety, mam skręconą kostkę/nadgarstek/nie mam humoru na bezinteresowne pomaganie niech walizka stoi na podłodze. A oczekiwać odpowiedzi chociażby miałam prawo (w moim wtedy mniemaniu), bo osobniki z którymi stykam się na co dzień to raczej osobniki miłe. Pomocne. I w naszym kręgu kulturowym określane jako: dobrze wychowane. Wszak pomagać bliźnim trzeba. Zamiast grzecznej odpowiedzi usłyszałam:
Przecież WY KOBIETY same tego chcecie – w głosie, oczywiście, pretensja.
Stanęłam zdziwiona. Wykrzywiłam usta w zdziwieniu. Uniosłam brwi. Zacisnęłam pięści.
My?! – a w tym krótkim leksemie zawarłam całą swoją wściekłość, łzy, które cisnęły mi się do oczy, i bezsilność.
No wy, kobiety czyli feministki – śmiech.
I zdębiałam. Torba podręczna z rąk mi wypadła, ku rozmówcy się potoczyła, ogień na twarz wstąpił, natchnienie nadeszło. Przedwybuch:
Ale jak to? O co się prosiłam? – parsknięcie i spojrzenie z dezaprobatą.
Tak to. O bycie mężczyzną – umieściłam dłoń w pięść zaciśniętą na biodrze.
Prychnęłam.
I wtedy postanowiłam nie kłócić się, być mądrzejszą, darować. Bo człowiekiem kłótliwym nie jestem. Zresztą - bezsensownych rzeczy czynić nie lubię a dotarło do mnie, że kłótnia owa bezsensowną być by mogła. Wiem, że brzmię jak Yoda, ale tak mam brzmieć. Co poradzę. Tak wtedy myślałam. Myśli wyprzedzają moją głowę. Wzruszyłam ramionami, westchnęłam zrezygnowana i opuściłam przedział. Szukając miejsca przyjaźniejszego, oczywiście.
Kwestia jeden: jak najbardziej popieram równouprawnienie. Prawo do pracy, równych zarobków, wykształcenia, urlopów zdrowotnych, macierzyńskich/tacierzyńskich, możliwości pełnienia funkcji kierowniczych. Samodzielności. Wszak sama z prawie wszystkich wyżej wymienionych przywilejów korzystam. I korzystać będę. Nawet w małżeństwie. To wydaje mi się być naturalne. I jest. Przynajmniej w moim małym, jak okazało się ostatnio nieco utopijnym, świecie.
Kwestia dwa: jak najbardziej nie popieram uzależnienia kobiety od mężczyzny. I kropka. Rozwijać nie muszę, prawda? 
Kwestia trzy: jak najbardziej najbardziej nie popieram sprowadzania idei feministycznej do śmiesznych tez wyssanych z palca. NIE, nie chcę dożyć czasów w którym to mężczyzna będzie mógł rodzić kobiety. NIE, nie uważam żeby to było niesprzeczne z naturą. NIE, nie jestem katopolo czy inne polo polo polo.
Kwestia cztery: NIE, nie uważam, że kobiety powinny mieć większe prawa od mężczyzn. Mamy  mieć prawa takie same. Kropka. I jednym z tych praw jest prawo do różnic, które dyktuje nam płeć. I mam tutaj na myśli zarówno różnice kulturowe - te w granicach rozsądku, te, które nikogo nie krzywdzą, jak i natury biologicznej.
Kwestia pięć: NIE uważam, że dobre wychowanie i pewien savuar vivre w stosunkach damsko-męskich ogranicza kogokolwiek. Wręcz przeciwnie, czyni ten świat przyjaźniejszym. Nie obrażę się gdy ktoś nie przepuści mnie w drzwiach, nie poniesie moich zakupów, nie zapłaci za mnie gdy wyskoczymy na szybką kawę. Gdy nie wrzuci mojej ciężkiej torby na półkę bagażową. Gdy to zrobi będzie mi miło. Jasne. Podziękuję, uśmiechnę się i poczuję przez chwilę jeszcze szczęśliwsza. Ale obrażę się, gdy ktokolwiek zarzuci mi, że oto ja, ja samym faktem tego, że jestem kobietą proszę się o to by traktowano mnie tak jak mężczyznę. Lub Kazimierę Szczukę, bo zakładam, że powyżej opisany jegomość swoje pojęcie o feminizmie czerpie z wypowiedzi tej pani. I to tych, które publikowane są na demotywatorach.

Lubię być kobietą. Kobietą niezależną. Kobietą, która przytula się do swojego mężczyzny w łóżku, która piszczy na widok myszy i potrafi sama się utrzymać. Kobietą, która potrafi sama o sobie  decydować i która nie wstydzi poprosić się o pomoc. Kobietą, która nie jest dyskryminowana ze względu na płeć. Kobietą, która nie chce być oceniana przez jej pryzmat. A raczej pryzmat tego, co o owej płci mówią szaleńcy szaleńcy szaleńcy.

Ale potem, przy kawie w ogromnym kubku, z dużą ilością mleka bez laktozy, naszła mnie nagle refleksja: I co z tego?
Ano to.

 /weheartit.com

poniedziałek, 30 marca 2015

1

Obudziłam się dnia pewnego bardzo nie-wypoczęta. Spojrzałam przez okno. Padał deszcz.
Pomyślałam, że to pierwszy dzień reszty mojego życia. Żadna tam prawda.


Okey. Nie wygrałam w totolotka. Nie spłynęła na mnie moc wielka ani wiedza tajemna. Mój Ktoś nie przyjechał na białym koniu i nie powiedział, że wyjeżdżamy na Wyspy Karaibskie by pić mleko prosto z kokosów i czytać książki w cieniu palm. Nago.
Ale oto jestem. Ja. Blog. Moje słowa. Pierwszy krok w nieznane. Jakieś tam, coś tam. 
I może zacznę banalnie, od przedstawienia się.
Mam dwadzieścia dwa lata, studiuję w stolicy. Słoikuję. Jestem na IV roku (UW), przybyłam z daleka, licencjat robiłam w innym  (choć równie ładnym, i nie była to miejscowość na W.) mieście. Studiuję z pasji, filologię polską, o. Jestem trochę studentką-kujonem. Pracowałam w różnych dziwnych miejscach. Uczyłam dzieci i zajmowałam się podopiecznymi w Młodzieżowym Domu Kultury. Byłam redaktorem (pobocznym co prawda, ale jednak) w pewnym czasopiśmie. Wciąż czynnie działam w nieznanym wam pewnie stowarzyszeniu organizując imprezy kulturalne i konkursy. Czasami coś opublikuję (choć to bardziej coś niż Coś). Ostatnio częściej niż rzadziej. Aktualnie pracuję w wydawnictwie.
Prywatnie zajmuję się literaturą najnowszą, Nie lubię i nie umiem gotować. Jestem zakochana i odkochać się nie mogę od lat ponad pięciu. I to nie w tylko w czytaniu i pisaniu, ale też Ktosiu. Lubię ludzi, wbrew pozorom. Inspirują mnie często dzieci. Nie jestem zupełnie poważna i wciąż nie przełknąć tego jednego, strasznego słowa - dorosła.
Więc o czym to ja…
Tu będzie trochę o książkach, kulturze wszelako rozumianej, życiu jako takim (mało się znam), języku, wszelakim ogarnianiu (nie znam się prawie wcale), kobiecych sprawozdaniach, organizacji, byciu. 
Bo to moje, a co!

Witam was (wiem, wiem, witam to zwrot używany w starożytności przez gospodarza domu, ale wszystko inne brzmi zbyt oficjalnie...co poradzę; to nie gwałt na języku a dbałość o brzmienie) bardzo serdecznie.