wtorek, 14 kwietnia 2015

I co z tego?


To był dzień niezbyt słoneczny. Godzina ani wczesna, ani specjalnie późna. Ja, pociąg (w którym spędzam po cztery godziny dwa razy w tygodniu), ogromna walizka, moje miejsce w przedziale. Przy oknie, oczywiście. 

Weszłam. Bardzo wolno. Dość ciężko mi było, ale jednak dałam radę. Jakoś. Mała nie jestem, to fakt, w sumie nigdy nie byłam, ale jestem za to dość słaba. Wyzwanie przyjęte na (nie)dość (w oczach każdej kobiety) wypukłą klatę: poradzić sobie z dobytkiem upakowanym ciasno w walizce. Przyjmuję. 
Heroicznie próbowałam więc przez kilka minut, które przeciągnęły się w kilka godzin, torbę podróżną unieść i umieścić w miejscu dla niej przeznaczonym – to znaczy na półce bagażowej. Bezskutecznie. Bo mimo, że dyszałam, i napinałam się, i nawet próbowałam stanąć na fotelu - nie dało rady. Przegrałam. Nieśmiało więc spytałam osobnika płci przeciwnej zajmującego miejsce naprzeciwko miejsce mego:
Czy mógłby mi pan pomóc?
A że mężczyzna był młody, wyglądał na takiego, co to w siłownie raczej mieszka, a nie bywa, książki nie czytał tylko gapił się na mnie wzrokiem cielęcym (ale raczej cielęcia, któremu ktoś podetknął pod nos dużą kupę) nie oczekiwałam innej odpowiedzi niż: Oczywiście. Ewentualnie: Niestety, mam skręconą kostkę/nadgarstek/nie mam humoru na bezinteresowne pomaganie niech walizka stoi na podłodze. A oczekiwać odpowiedzi chociażby miałam prawo (w moim wtedy mniemaniu), bo osobniki z którymi stykam się na co dzień to raczej osobniki miłe. Pomocne. I w naszym kręgu kulturowym określane jako: dobrze wychowane. Wszak pomagać bliźnim trzeba. Zamiast grzecznej odpowiedzi usłyszałam:
Przecież WY KOBIETY same tego chcecie – w głosie, oczywiście, pretensja.
Stanęłam zdziwiona. Wykrzywiłam usta w zdziwieniu. Uniosłam brwi. Zacisnęłam pięści.
My?! – a w tym krótkim leksemie zawarłam całą swoją wściekłość, łzy, które cisnęły mi się do oczy, i bezsilność.
No wy, kobiety czyli feministki – śmiech.
I zdębiałam. Torba podręczna z rąk mi wypadła, ku rozmówcy się potoczyła, ogień na twarz wstąpił, natchnienie nadeszło. Przedwybuch:
Ale jak to? O co się prosiłam? – parsknięcie i spojrzenie z dezaprobatą.
Tak to. O bycie mężczyzną – umieściłam dłoń w pięść zaciśniętą na biodrze.
Prychnęłam.
I wtedy postanowiłam nie kłócić się, być mądrzejszą, darować. Bo człowiekiem kłótliwym nie jestem. Zresztą - bezsensownych rzeczy czynić nie lubię a dotarło do mnie, że kłótnia owa bezsensowną być by mogła. Wiem, że brzmię jak Yoda, ale tak mam brzmieć. Co poradzę. Tak wtedy myślałam. Myśli wyprzedzają moją głowę. Wzruszyłam ramionami, westchnęłam zrezygnowana i opuściłam przedział. Szukając miejsca przyjaźniejszego, oczywiście.
Kwestia jeden: jak najbardziej popieram równouprawnienie. Prawo do pracy, równych zarobków, wykształcenia, urlopów zdrowotnych, macierzyńskich/tacierzyńskich, możliwości pełnienia funkcji kierowniczych. Samodzielności. Wszak sama z prawie wszystkich wyżej wymienionych przywilejów korzystam. I korzystać będę. Nawet w małżeństwie. To wydaje mi się być naturalne. I jest. Przynajmniej w moim małym, jak okazało się ostatnio nieco utopijnym, świecie.
Kwestia dwa: jak najbardziej nie popieram uzależnienia kobiety od mężczyzny. I kropka. Rozwijać nie muszę, prawda? 
Kwestia trzy: jak najbardziej najbardziej nie popieram sprowadzania idei feministycznej do śmiesznych tez wyssanych z palca. NIE, nie chcę dożyć czasów w którym to mężczyzna będzie mógł rodzić kobiety. NIE, nie uważam żeby to było niesprzeczne z naturą. NIE, nie jestem katopolo czy inne polo polo polo.
Kwestia cztery: NIE, nie uważam, że kobiety powinny mieć większe prawa od mężczyzn. Mamy  mieć prawa takie same. Kropka. I jednym z tych praw jest prawo do różnic, które dyktuje nam płeć. I mam tutaj na myśli zarówno różnice kulturowe - te w granicach rozsądku, te, które nikogo nie krzywdzą, jak i natury biologicznej.
Kwestia pięć: NIE uważam, że dobre wychowanie i pewien savuar vivre w stosunkach damsko-męskich ogranicza kogokolwiek. Wręcz przeciwnie, czyni ten świat przyjaźniejszym. Nie obrażę się gdy ktoś nie przepuści mnie w drzwiach, nie poniesie moich zakupów, nie zapłaci za mnie gdy wyskoczymy na szybką kawę. Gdy nie wrzuci mojej ciężkiej torby na półkę bagażową. Gdy to zrobi będzie mi miło. Jasne. Podziękuję, uśmiechnę się i poczuję przez chwilę jeszcze szczęśliwsza. Ale obrażę się, gdy ktokolwiek zarzuci mi, że oto ja, ja samym faktem tego, że jestem kobietą proszę się o to by traktowano mnie tak jak mężczyznę. Lub Kazimierę Szczukę, bo zakładam, że powyżej opisany jegomość swoje pojęcie o feminizmie czerpie z wypowiedzi tej pani. I to tych, które publikowane są na demotywatorach.

Lubię być kobietą. Kobietą niezależną. Kobietą, która przytula się do swojego mężczyzny w łóżku, która piszczy na widok myszy i potrafi sama się utrzymać. Kobietą, która potrafi sama o sobie  decydować i która nie wstydzi poprosić się o pomoc. Kobietą, która nie jest dyskryminowana ze względu na płeć. Kobietą, która nie chce być oceniana przez jej pryzmat. A raczej pryzmat tego, co o owej płci mówią szaleńcy szaleńcy szaleńcy.

Ale potem, przy kawie w ogromnym kubku, z dużą ilością mleka bez laktozy, naszła mnie nagle refleksja: I co z tego?
Ano to.

 /weheartit.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz